Było czwartkowe późne popołudnie kiedy napisała do mnie Monika, sympatyczna, warszawska mecenas, składając mi gratulacje z okazji nominacji do nagrody Prawnik Pro Bono 2014. Byłam wówczas mieszanką zdziwienia, oszołomienia, ale też radości. Uwierzyłam, że to nie fikcja, kiedy przeczytałam artykuł o konkursie, o sobie w dzienniku Rzeczpospolita [LINK>>].
Myślę sobie, że to szalenie miłe uczucie gdzie w zabieganym świecie, kumulacji obowiązków i problemów wszelakich, które ma każdy z nas, możemy widzieć też innych, możemy się pochylić nad cudzym problemem i bezinteresownie podać rękę, która często okazuje s ię przysłowiowym „zbawieniem”. Nie mam na myśli tutaj sytuacji, w której na oścież otwarte są drzwi kancelarii w której pracuję, a ja jestem samarytaninem. NIE. Bo ja, jak większość z nas muszę płacić rachunki, etc.
W idei pro bono chodzi o coś więcej, po pierwsze z założenia pomaga się osobom, których nie stać nawet na najtańszą poradę prawną, organizacjom społecznym, które często nie prowadzą działalności gospodarczej a działają w imię naszego dobra wspólnego, mają obrany cel, np. zbierają pieniądze na pomoc dzieciom nieuleczalnie chorym jak np. Fundacja Między Niebem a Ziemią. Czasami samą obecnością pomagamy. Tak to działa.
Myślę sobie jednocześnie, że nasza chęć oddania organów do przeszczepu po śmierci czy za życia jest takim najwyższym w hierarchii działań pro bono właśnie. Bezinteresownie ratujemy czyjeś zdrowie lub życie. To tak jak z prawnikiem, idziemy do niego aby w jakiś sposób „uratował” nasze życie, pomógł w rozwiązaniu skomplikowanego problemu, którego pomyślne rozwiązanie poprawi nam komfort życia, uratuje od nieprzyjemnych konsekwencji lub je zminimalizuje.
To wszystko wydaje się niesłychanie proste. Prawda? A ja, niezmiennie stoję na stanowisku, że wolę pomagać innym, niżeli sama miałabym tej pomocy potrzebować.
{ 0 komentarze… dodaj teraz swój }